Chciałbym być jednym z nich.

Bóg nie jest wieczną samotnością, tylko wirującą przestrzenią Miłości, przestrzenią dawania i brania jednocześnie: Ojciec, Syn i Duch Święty. W tej przestrzeni Miłości jest pomysł na ten świat, jest pomysł na człowieka. A kiedy z tego wiru Miłości człowiek wypadł, bo sam tak zadecydował, to w tym wirze Miłości jest pomysł, aby go nie zostawić samego. Wszechmogąca Miłość sprawiła, że Bóg stał się człowiekiem, Odwieczny stał się przemijającym, Wszechmocny stał się bezbronnym, a wszystko po to, abyśmy Go poznali i pokochali.

Stawiam sobie pytanie: kim chciałbym być w tę Bożonarodzeniową noc?

Odpowiedź mam jasną – pasterzem!

Tym, który czuwa w nocy, bo poważnie i odpowiedzialnie traktuje swoją pracę. Tym, który umie być z innymi. Tym, który poważnie traktuje Boga i Jego słowo. Tym, który gdy niebo się otwiera i Anioł mówi o narodzinach Zbawiciela w Betlejem i o Niemowlęciu owiniętym w pieluszki i złożonym w żłobie, nie zadaje niepotrzebnych pytań, tylko zbiera innych i idzie. A kiedy doświadczywszy otwartego nieba, przekracza próg otwartych drzwi stajenki i znajduje Maryję, Józefa i Niemowlę w żłobie, mówi o tym, co go spotkało i słucha innych i cieszy się i chwali Boga. A potem taki właśnie wraca do swoich zajęć. I dalej mówi i dalej słucha i dalej cieszy się i dalej chwali Boga.

 

Ks. Lucjan Bielas

 

 

„Czy jednak Syn Człowieczy znajdzie wiarę na ziemi, gdy przyjdzie?” (Łk 18,8)

To pytanie na końcu dzisiejszej Ewangelii wydaje się, sugerować katastrofalny stan Kościoła na końcu świata. Czy o to chodziło Panu Jezusowi? – Tego nie wiem. Wiem natomiast, że On, Chrystus stawia mi, to pytanie dzisiaj – Lucek, gdybym dziś przyszedł do ciebie, z jaką wiarą Mnie przywitasz? Wiem, że takie spotkanie nastąpi, a pytanie Jezusa nie jest teoretyczne. Wiem również, że to pytanie nie ma na celu straszenie mnie, ale mobilizację do pogłębienia mojej wiary. Dopiero w takim kontekście mogę lepiej zrozumieć zachętę Jezusa, aby zawsze się modlić i nie ustawać. Sugeruje mi, że modlitwa jest wyrazem mojej wiary i jednocześnie narzędziem do jej pogłębiania.

W tym kontekście możemy lepiej zrozumieć sens Jezusowej przypowieści o niesprawiedliwym sędzim i skutecznej wdowie. Sądy w ówczesnym Izraelu sprawował Sanhedryn obradujący przy świątyni w Jerozolimie. Z konieczności zajmował się najważniejszymi sprawami, a taką był między innymi proces Jezusa. Na prowincji zaś, dobrze zorganizowane gminy miały własne sądy, czyli „małe sanhedryny”. Rozstrzygały one w sprawach mniejszej wagi, a w dziedzinie karnej nie mogły przekroczyć kary chłosty, czyli 39 uderzeń. W sprawach cywilnych każdy Żyd mógł być sędzią, w dziedzinie kryminalnej sędziowie pochodzili ze stanu kapłańskiego lub byli lewitami. Traktat Sanhedrin określał walory sędziego: powinien być wysoki, godny, znający języki, by nie potrzebował tłumacza, obeznany z magią, nie mógł być ani zbyt młody, ani zbyt stary, nie mógł być eunuchem, ani człowiekiem o twardym sercu. Sędziowie nie byli płatni, a wyroki, za które pobrano opłatę, były nieważne. Takie były założenia, a praktyka jak to w życiu bywa, wyglądała inaczej.

O karykaturze sędziego mówi Pan Jezus. Przedstawiciel prawa w Jego przypowieści jest niewierzący, pozbawiony szacunku dla drugiego człowieka i dbający o swoją wygodę. Jezus konfrontuje go z wdową, nękaną przez jej przeciwnika. Jej natręctwo i jego troska o swój święty spokój uruchomiły proces jej obrony. Chrystus, akcentując skuteczność jej natrętnych próśb, zachęca nas do dobrego natręctwa w zwracaniu się do Ojca Niebieskiego. Nie danie za wygraną w proszeniu Boga podczas modlitwy generuje wzrost wiary. Z jednej strony owo błogosławione natręctwo wynika z niej, a z drugiej zaś strony, wzmacnia ją.

Dla nas, tak bardzo zagubionych, tak wiele tracących czasu na głupoty, tak mało skutecznych w działaniach i tak szybko przemijających, słowa Jezusa mają szczególne znaczenie. Tak się utarło mówić, że to śmierć po nas przyjdzie, a to przecież On, Jezus przyjdzie. I znów wraca fundamentalne pytanie: czy znajdzie u mnie wiarę?

 

Ks. Lucjan Bielas

 

 

NASZA ŚWIĘTA I UMIŁOWANA MATKA


 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CHRZCIELNICA

Pojawiamy się na tym świecie dzięki naszym rodzicom: aby żyć, musimy się narodzić. Nie da się inaczej. Podobnie jest z wiarą: trzeba być zrodzonym! Dopiero wtedy stajemy się chrześcijanami. Ojcem jest Bóg, który daje nam prawdziwe życie. Ono pojawia się w łonie Matki, czyli w Kościele. Choćbyśmy byli bardzo porządnymi ludźmi, żyli moralnie, zgodnie z przyjętą etyką, to sami z siebie nie staniemy się chrześcijanami. To miłość Ojca dała nam uczestnictwo w życiu Bożym.

W jaki sposób rodzi Bóg Ojciec? Najlepiej zrozumiemy tę tajemnicę, patrząc na Najświętszą Pannę. Ojciec posyła Ducha Przenajświętszego, aby zstąpił na Maryję, co czyni ją płodną. Dziewica z Nazaretu staje się matką, która rodzi Syna Bożego, Jezusa Chrystusa. Macierzyństwo Maryi jest wzorem macierzyństwa Kościoła. Tak samo Duch Święty sprawia, że Chrystus rodzi się w każdej duszy i zamieszkuje we wspólnocie Kościoła.

Poetycki zapis tej prawdy można zobaczyć w Baptysterium na Lateranie, zbudowanym w początkach IV wieku, w pobliżu papieskiej katedry św. Jana. Na kolumnach wzniesionych wokół chrzcielnicy znajduje się łaciński napis:

Tutaj rodzi się lud ze szczepu Bożego, przeznaczony do nieba,

poczęty w wodach płodnych Duchem.

Matka Kościół w dziewiczym porodzie wyda na świat

tych, których poczęła za sprawą Ducha Świętego.

Autor tekstu (św. Leon Wielki, papież) celowo posłużył się językiem poezji, aby uwydatnić tę prawdę wiary, że Kościół jest Matką, a chrzcielnica jest jej życiodajnym łonem, gdzie rodzą się do życia wiecznego synowie, którzy są z Ducha poczęci i z Boga zrodzeni.

„Matka” jest słowem bardzo nam drogim, bo kojarzy się z tą, która daje życie, karmi, troszczy się, pomaga wzrastać, pokazuje, jak żyć, towarzyszy, wspiera. I taki jest Kościół. Może już tego nie widzimy, bo świat nauczył nas postrzegać go jako instytucję, którą zawęził do hierarchii i duchowieństwa. A Kościół jest naprawdę Matką, która daje nam życie Boże i wszystko to, co służy jego rozwojowi.

Przez chrzest otrzymujemy nadprzyrodzoną łaskę wiary, nadziei i miłości, a to pozwala nam komunikować się z Bogiem. Kościół daje nam życie w Chrystusie i sprawia, że żyjemy razem z innymi braćmi i siostrami w komunii Ducha Świętego. Nowo ochrzczeni zgodnym głosem mówią, że w Kościele znaleźli swój dom i swoje w nim miejsce. Od chrztu nie jesteśmy sami, wzrastamy w obrębie wielkiego Ludu Bożego. To złączenie z Chrystusem i Kościołem jest niezwykle istotne, bo nasze zbawienie to nie sprawa indywidualna. Dokonuje się we wspólnocie Kościoła.

Matka jest pierwszą osobą, którą się kocha. Czy kocham Kościół? Ojciec Jacek Salij, dominikanin, wymienił wiele powodów, dla których kocha Kościół. Między innymi te: Kościół został zbudowany przez Jezusa Chrystusa na wierze św. Piotra i ma gwarancję, że bramy piekielne go nie przemogą. Chrystus założył widzialny Kościół przez wybór dwunastu apostołów i okazał niesamowite zaufanie im oraz kolejnym pasterzom, bo przekazał im bezwarunkowo pełnomocnictwo w zakresie posługi zbawczej i daru Ducha Świętego. „Kocham Kościół – mówi ojciec Jacek – bo Pan Jezus kocha Kościół i to miłością przemieniającą. Chrystus z Kościołem się utożsamił, mówiąc pod Damaszkiem do Szawła, który prześladował chrześcijan: «Dlaczego Mnie prześladujesz?» Chrystus za Kościół oddał życie. Kocham Kościół – wyznaje o. Salij – bo daje on świadectwo prawdzie o człowieku i posiada bezmiar świętości, na której świat stoi. Kocham Kościół, bo czyta Ewangelię”. Wreszcie możemy powiedzieć: kocham Kościół, bo za Jego wiarę ręczy sam Chrystus: „Modliłem się za ciebie, aby nie ustała twoja wiara”, oświadczył Jezus Piotrowi (por. Łk 22, 32).

Kościół jest naszą świętą i umiłowaną Matką. Nie jesteśmy sierotami. Czy pamiętamy dzień swoich narodzin jako dzieci Bożych? Wypada znać datę swojego chrztu. Ważniejszego wydarzenia i bardziej przełomowego już w naszym życiu nie będzie.

s. Alicja Rutkowska CHR

 

 

 

(Pwt 6,2-6)
Mojżesz tak powiedział do ludu: „Będziesz się bał Pana, Boga swego, zachowując wszystkie Jego nakazy i prawa, które ja tobie rozkazuję wypełniać, tobie, twym synom i wnukom, po wszystkie dni życia twego, byś długo mógł żyć. Słuchaj, Izraelu, i pilnie tego przestrzegaj, aby ci się dobrze powodziło i abyś się bardzo rozmnożył, jak ci przyrzekł Pan, Bóg ojców twoich, że ci da ziemię opływającą w mleko i miód. Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jest jedyny. Będziesz miłował Pana, Boga twojego, z całego serca swego, z całej duszy swojej, ze wszystkich swych sił. Niech pozostaną w twym sercu te słowa, które ja ci nakazuję”.

(Hbr 7,23-28)
Bracia: Wielu było kapłanów poprzedniego Przymierza, gdyż śmierć nie zezwalała im trwać przy życiu. Jezus, ponieważ trwa na wieki, ma kapłaństwo nieprzemijające. Przeto i zbawiać na wieki może całkowicie tych, którzy przez Niego zbliżają się do Boga, bo zawsze żyje, aby się wstawiać za nimi. Takiego bowiem potrzeba nam było arcykapłana: świętego, niewinnego, nieskalanego, oddzielonego od grzeszników, wywyższonego ponad niebiosa, takiego, który nie jest obowiązany, jak inni arcykapłani, do składania codziennej ofiary najpierw za swoje grzechy, a potem za grzechy ludu. To bowiem uczynił raz na zawsze, ofiarując samego siebie. Prawo bowiem ustanawiało arcykapłanami ludzi obciążonych słabością, słowo zaś przysięgi, złożonej po nadaniu Prawa, ustanawia Syna doskonałego na wieki.

(Mk 12,28b-34)
Jeden z uczonych w Piśmie zbliżył się do Jezusa i zapytał Go: „Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?” Jezus odpowiedział: „Pierwsze jest: "Słuchaj, Izraelu, Pan, Bóg nasz, Pan jest jedyny. Będziesz miłował Pana, Boga swego, całym swoim sercem, całą swoją duszą, całym swoim umysłem i całą swoją mocą". Drugie jest to: "Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego". Nie ma innego przykazania większego od tych”. Rzekł Mu uczony w Piśmie: „Bardzo dobrze, Nauczycielu, słusznieś powiedział, bo Jeden jest i nie ma innego prócz Niego. Miłować Go całym sercem, całym umysłem i całą mocą i miłować bliźniego jak siebie samego daleko więcej znaczy niż wszystkie całopalenia i ofiary”. Jezus widząc, że rozumnie odpowiedział, rzekł do niego: „Niedaleko jesteś od królestwa Bożego”. I już nikt więcej nie odważył się Go pytać.

 

Zaczynaj pierwszy

 

Znakomity znawca Ewangelii i bystry obserwator życia, sługa Boży bp. Jan Pietraszko zwrócił uwagę na dwie reguły ewangelicznej miłości. Pierwsza, wyznaczająca dolną granicę brzmi w ustach Jezusa: Cokolwiek chcecie, aby wam ludzie czynili, to samo im czyńcie (Mat 7,12). Według tej zasady powinno się kształtować każde międzyludzkie spotkanie. Każde, to znaczy również spotkania z tymi, których odbieram jako złych, jako moich nieprzyjaciół.

Powstaje natychmiast praktyczne pytanie: kto ma zacząć: czy on, czy ja?

W ciasnocie naszego serca czekamy bardzo często na krok drugiej strony i nie brakuje nam uzasadnień, że tak jest słuszne. Lecz kiedy bliźni wychodzi jako pierwszy, to już nie ma miłości, jest tylko sprawiedliwość.

Lecz kiedy ja zacznę jako pierwszy, wtedy otwiera się przestrzeń takiej miłości, jakiej oczekuje ode mnie Chrystus.  Mówi mi o tym bardzo wyraźnie: Jeśli wy miłujecie tylko tych, którzy was miłują, to jakaż jest wasza zasługa? Przecież nawet grzesznicy miłują tych, którzy ich miłują. Jeżeli czynicie dobrze tym, którzy wam czynią dobrze, to cóż wielkiego czynicie, czyż i poganie i celnicy tego samego nie czynią? A wy bądźcie doskonali jak Ojciec wasz Niebieski doskonały jest (por. Łk, 6,27n).

Ojciec Niebieski jest doskonały bo zawsze zaczyna pierwszy. I tu jest druga zasada ewangelicznej miłości – zaczynaj pierwszy.

Gdzie się tego uczyć? Odpowiedź jest prosta - od samego Jezusa. To On w swojej ludzkiej naturze doświadcza miłości Niebieskiego Ojca, na którą odpowiada Ojcu wychodząc do człowieka i to,  do każdego człowieka. Podkreślmy z całą mocą, to Jezus wychodzi zawsze jako pierwszy.

 

Stawiam sobie pytanie czy spełniam Jezusowe oczekiwanie miłości, czy wychodzę jako pierwszy? A może jak ten uczony w Piśmie - jestem zaledwie na dobrej drodze, niedaleko, ale jeszcze nie w królestwie Miłości?

 

 Ks. Lucjan Bielas

 

 

 

Święty Andrzej Bobola,
prezbiter i męczennik
patron Polski

Andrzej Bobola urodził się 30 listopada 1591 r. w Strachocinie koło Sanoka. Pochodził ze szlacheckiej rodziny, bardzo przywiązanej do religii katolickiej. Nauki humanistyczne wstępne i średnie wraz z retoryką Andrzej pobierał w jednej ze szkół jezuickich, prawdopodobnie w Wilnie, w latach 1606-1611.
Tu zdobył sztukę wymowy i doskonałą znajomość języka greckiego, co ułatwiło mu w przyszłości rozczytywanie się w greckich ojcach Kościoła i dyskusje z teologami prawosławnymi.

31 lipca 1611 r., w wieku 20 lat, wstąpił do jezuitów w Wilnie. Po dwóch latach nowicjatu złożył w 1613 r. śluby proste. W latach 1613-1616 studiował filozofię na Akademii Wileńskiej, kończąc studia z wynikiem dobrym.

Ówczesnym zwyczajem jako kleryk został przeznaczony do jednego z kolegiów do pracy pedagogicznej. Po dwóch latach nauczania młodzieży (1616-1618), najpierw w Brunsberdze (Braniewie), w stolicy Warmii, a potem w Pułtusku, wrócił na Akademię Wileńską na dalsze studia teologiczne (1618-1622), które ukończył święceniami kapłańskimi (12 marca 1622 r.). Rok później dopuszczony został do tak zwanej "trzeciej probacji" w Nieświeżu.

W latach 1623-1624 był rektorem kościoła, kaznodzieją, spowiednikiem, misjonarzem ludowym i prefektem bursy dla ubogiej młodzieży w Nieświeżu. Jako misjonarz, Andrzej obchodził zaniedbane wioski, chrzcił, łączył sakramentem pary małżeńskie, wielu grzeszników skłonił do spowiedzi, nawracał prawosławnych.

W latach 1624-1630 kierował Sodalicją Mariańską mieszczan, prowadził konferencje z Pisma świętego i dogmatyki. Wreszcie został mianowany rektorem kościoła w Wilnie. W latach 1630-1633 był przełożonym nowo założonego domu zakonnego w Bobrujsku. Następnie przebywał w Połocku w charakterze moderatora Sodalicji Mariańskiej wśród młodzieży tamtejszego kolegium (1633-1635). W roku 1636 był kaznodzieją w Warszawie. W roku 1637 pracował ponownie w Połocku jako kaznodzieja i dyrektor studiów młodzieży.

W latach 1638-1642 pełnił w Łomży urząd kaznodziei i dyrektora w szkole kolegiackiej. W latach 1642-1643 ponownie w Wilnie pełnił funkcję moderatora Sodalicji Mariańskiej i kaznodziei. Podobne obowiązki spełniał w Pińsku (1643-1646), a potem ponownie w Wilnie (1646-1652). Od roku 1652 pełnił w Pińsku urząd kaznodziei w kościele św. Stanisława. W tym czasie oddawał się pracy misyjnej nad ludem w okolicach Pińska.

Z relacji mu współczesnych wynika, że Andrzej był skłonny do gniewu i zapalczywości, do uporu we własnym zdaniu, niecierpliwy. Jednak zostawione na piśmie świadectwa przełożonych podkreślają, że o. Andrzej pracował nad sobą, że miał wybitne zdolności, był dobrym kaznodzieją, miał dar obcowania z ludźmi. Dowodem tego były usilne starania ówczesnego prowincjała zakonu w Polsce u generalnego przełożonego, aby o. Andrzeja dopuścić do "profesji uroczystej", co było przywilejem tylko jezuitów najzdolniejszych i moralnie stojących najwyżej. Wytrwałą pracą nad sobą o. Andrzej doszedł do takiego stopnia doskonałości chrześcijańskiej i zakonnej, że pod koniec życia powszechnie nazywano go świętym. Dzięki Bożej łasce potrafił wznieść przeciętność na wyżyny heroizmu.

Andrzej wyróżniał się żarliwością o zbawienie dusz. Dlatego był niezmordowany w głoszeniu kazań i w spowiadaniu. Mieszkańcy Polesia żyli w wielkim zaniedbaniu religijnym. Szerzyła się ciemnota, zabobony, pijaństwo. Andrzej chodził po wioskach od domu do domu i nauczał. Nazwano go apostołem Pińszczyzny i Polesia. Pod wpływem jego kazań wielu prawosławnych przeszło na katolicyzm. Jego gorliwość, którą określa nadany mu przydomek "łowca dusz - duszochwat", była powodem wrogości ortodoksów. W czasie wojen kozackich przerodziła się w nienawiść i miała tragiczny finał.

Pińsk jako miasto pogranicza Rusi i prawosławia był w tamtym okresie często miejscem walk i zatargów. Zniszczony w roku 1648, odbity przez wojska polskie, w roku 1655 zostaje ponownie zajęty przez wojska carskie, które wśród ludności miejscowej urządziły rzeź. W roku 1657 Pińsk jest w rękach polskich i jezuici mogą wrócić tu do normalnej pracy.
Ale jeszcze w tym samym roku Kozacy ponownie najeżdżają Polskę. W maju roku 1657 Pińsk zajmuje oddział kozacki pod dowództwem Jana Lichego. Najbardziej zagrożeni jezuici: Maffon i Bobola opuszczają miasto i chronią się ucieczką. Muszą kryć się po okolicznych wioskach. Dnia 15 maja o. Maffon zostaje ujęty w Horodcu przez oddział Zielenieckiego i Popeńki i na miejscu ponosi śmierć męczeńską.

Andrzej Bobola schronił się do Janowa, odległego od Pińska około 30 kilometrów. Stamtąd udał się do wsi Peredił. 16 maja do Janowa wpadły oddziały i zaczęły mordować Polaków i Żydów. Wypytywano, gdzie jest o. Andrzej. Na wiadomość, że jest w Peredilu, wzięli ze sobą jako przewodnika Jakuba Czetwerynkę. Andrzej na prośbę mieszkańców wsi, którzy dowiedzieli się, że jest poszukiwany, chciał użyczonym wozem ratować się ucieczką. Kiedy dojeżdżali do wsi Mogilno, napotkali oddział żołnierzy.

Z Andrzeja zdarto suknię kapłańską, na pół obnażonego zaprowadzono pod płot, przywiązano go do słupa i zaczęto bić nahajami. Kiedy ani namowy, ani krwawe bicie nie złamało kapłana, aby się wyrzekł wiary, oprawcy ucięli świeże gałęzie wierzbowe, upletli z niej koronę na wzór Chrystusowej i włożyli ją na jego głowę tak, aby jednak nie pękła czaszka. Zaczęto go policzkować, aż wybito mu zęby, wyrywano mu paznokcie i zdarto skórę z górnej części ręki. Odwiązali go wreszcie oprawcy i okręcili sznurem, a dwa jego końce przymocowali do siodeł. Andrzej musiał biec za końmi, popędzany kłuciem lanc. W Janowie przyprowadzono go przed dowódcę. Ten zapytał: "Jesteś ty ksiądz?". "Tak", padła odpowiedź, "moja wiara prowadzi do zbawienia. Nawróćcie się". Na te słowa dowódca zamierzył się szablą i byłby zabił Andrzeja, gdyby ten nie zasłonił się ręką, która została zraniona.

Kapłana zawleczono więc do rzeźni miejskiej, rozłożono go na stole i zaczęto przypalać ogniem. Na miejscu tonsury wycięto mu ciało do kości na głowie, na plecach wycięto mu skórę w formie ornatu, rany posypywano sieczką, odcięto mu nos, wargi, wykłuto mu jedno oko. Kiedy z bólu i jęku wzywał stale imienia Jezus, w karku zrobiono otwór i wyrwano mu język u nasady. Potem powieszono go twarzą do dołu. Uderzeniem szabli w głowę dowódca zakończył nieludzkie męczarnie Andrzeja Boboli dnia 16 maja 1657 roku.

Kozacy wkrótce wycofali się do miasta. Ciało Męczennika przeniesiono do miejscowego kościoła. Jezuici przenieśli je potem do Pińska i pochowali w podziemiach kościoła klasztornego. Po latach o miejscu pochowania Andrzeja zapomniano.

Dnia 16 kwietnia 1702 roku Andrzej ukazał się rektorowi kolegium pińskiego i wskazał, gdzie w krypcie kościoła pod ołtarzem głównym znajduje się jego grób. Ciało znaleziono nietknięte, mimo że spoczywało w wilgotnej ziemi. Było nawet giętkie, jakby niedawno zmarłego człowieka. Zaczęły się mnożyć łaski i cuda.

Od roku 1712 podjęto starania o beatyfikację. Niestety, kasata jezuitów i wojny, a potem rozbiory przerwały te starania. Ponownie Andrzej miał ukazać się w Wilnie w 1819 r. dominikaninowi, o. Korzenieckiemu, któremu przepowiedział wskrzeszenie Polski (będącej wówczas pod zaborami) i to, że zostanie jej patronem. Ku wielkiej radości Polaków beatyfikacja miała miejsce dnia 30 października 1853 roku.

W roku 1820 jezuici zostali usunięci z Rosji, a opiekę nad ciałem Świętego objęli pijarzy (1820-1830). Relikwie przeniesiono potem do kościoła dominikanów. Wreszcie po wydaleniu dominikanów (1864) przejęli straż nad kościołem i relikwiami kapłani diecezjalni. W roku 1917 przy udziale metropolity mohylewskiego Edwarda von Roppa dokonano przełożenia relikwii. W roku 1922, po wybuchu rewolucji, ciało zostało przeniesione do Moskwy do muzeum medycznego.

W roku 1923 rząd rewolucyjny na prośbę Stolicy Apostolskiej zwrócił śmiertelne szczątki bł. Andrzeja. Przewieziono je do Watykanu do kaplicy św. Matyldy, a w roku 1924 do kościoła jezuitów w Rzymie Il Gesu.

17 kwietnia 1938 roku, w uroczystość Zmartwychwstania Pańskiego, Pius XI dokonał uroczystej kanonizacji bł. Andrzeja (wraz z bł. Janem Leonardim i bł. Salvatorem de Horta). W roku 1938 relikwie św. Andrzeja zostały uroczyście przewiezione do kraju. Przejazd relikwii specjalnym pociągiem przez Lublianę, Budapeszt do Polski, a następnie przez wiele polskich miast (w tym Kraków, Poznań, Łódź aż do Warszawy) był wielkim wydarzeniem. W każdym mieście na trasie organizowano uroczystości z oddaniem czci świętemu Męczennikowi.

W Warszawie, po powitaniu w katedrze, relikwie spoczęły w srebrno-kryształowej trumnie-relikwiarzu w kaplicy jezuitów przy ul. Rakowieckiej. W roku 1939 relikwie zostały przeniesione do kościoła jezuitów na Starym Mieście. Podczas pożaru tego kościoła trumnę przeniesiono do dominikańskiego kościoła św. Jacka, by w roku 1945 przenieść ją ponownie do kaplicy przy ul. Rakowieckiej. Tam do dziś szczątki doznają czci w nowo wybudowanym kościele św. Andrzeja Boboli, podniesionym do rangi narodowego sanktuarium. Warto jeszcze dodać, że z okazji 300-letniej rocznicy śmierci św. Andrzeja papież Pius XII wydał osobną encyklikę (16 V 1957), wychwalając wielkiego Męczennika.

W kwietniu 2002 r. watykańska Kongregacja Kultu Bożego i Dyscypliny Sakramentów, przychylając się do prośby Prymasa Polski kard. Józefa Glempa, nadała św. Andrzejowi Boboli tytuł drugorzędnego patrona Polski. Od tej pory obchód ku jego czci podniesiony został w całym kraju do rangi święta. Uroczystego ogłoszenia św. Andrzeja Boboli patronem Polski dokonał kard. Józef Glemp w Warszawie podczas Mszy świętej w sanktuarium ojców jezuitów, w którym są przechowywanie relikwie Świętego, 16 maja 2002 r.
Święty jest ponadto patronem metropolii warszawskiej, archidiecezji białostockiej i warmińskiej, diecezji drohiczyńskiej, łomżyńskiej, pińskiej i płockiej. Jest czczony także jako patron kolejarzy.


opr. za Katolikiem Ks. Roman Chyliński michalita