Chrystus obmywa nogi apostołom, Dirck van Baburen

URZEKAJĄCE PIĘKNO

Bynajmniej nie chodzi tu o doskonałą w swych kształtach i urodzie kobietę czy też o jakieś dzieło sztuki lub malowniczy zakątek naszego globu. Ale o chrześcijaństwo, które wiąże się z osobą Jezusa Chrystusa – „najpiękniejszego z synów ludzkich” (Ps 45, 3). Ahmeda do wiary katolickiej pociągnęło urzekające piękno Pana Jezusa i Jego nauki. Poznawszy islam i judaizm, postanowił się ochrzcić w wieku dorosłym. Chrześcijaństwo zachwyciło go tym, że do Boga nie zwracamy się wprost, ale wszystko dokonuje się przez Jezusa Chrystusa. Tak o swej drodze do wiary opowiada Piotr (to jego imię z chrztu świętego), który już od 10 lat jest w Kościele:

Do wiary trzeba dojrzeć

Przyjechałem do Krakowa na studia. I jako student – jeszcze nie ochrzczony i nie wierzący – lubiłem chodzić do kościoła mariackiego. W świątyni szukałem spokoju. Gdy byłem w środku, modliłem się i obserwowałem. Fascynowało mnie, co się dzieje dookoła: wszyscy patrzą na ołtarz i księdza, chórem odpowiadają i to słowami, w których czuło się moc. Całkowicie pochłonięci, jakby zahipnotyzowani. Na początku myślałem, że to sekta. Wiedziałem, że gdybym zrobił cokolwiek, to oni nie odkleiliby się od tego, co ich zajmowało. Wzruszało mnie to widzialne posłuszeństwo wiary: wspólnie powtarzane słowa, gesty, modlitwy i pieśni. Wtedy tego wszystkiego nie rozumiałem, nie wiedziałem, czym jest Msza święta, choć wrażeniowo doświadczałem, że istnieje wspólnota ludzi z Bogiem.

Poszukiwania

Tam, gdzie przyszło mi żyć i wzrastać, odgórnie i programowo uczyłem się religii. W szkole podstawowej byłem wprowadzany w islam, ponieważ nie było żadnego innego wyboru (mimo że w moich aktach personalnych przy wpisie dotyczącym wyznania miałem adnotację: „bez wiary”). Z tamtych lekcji pamiętam to, że wszystko było podane na tacy: jest taka zasada i taka – nie myśl, tylko wykonuj! Do tego dochodziły sukcesywnie poznawane na pamięć wersety Koranu. Żadnych dyskusji czy rozmów o wierze, która szuka czy też mierzy się z wątpliwościami i kryzysem. Po przejściu do szkoły średniej z kolei poznawałem judaizm i Stary Testament. Tu było więcej otwartości – w tym sensie, że całe bogactwo historii biblijnej służyło przygotowaniu na przyjście Mesjasza.

Przyjechałem do Polski, by studiować, co było marzeniem mojej mamy. I tu zainteresowałem się chrześcijaństwem. Jeden Bóg w Trzech Osobach. Niebywałe! Powoli zaczynałem odkrywać wartość wspólnoty. Wyrażała się ona w więzi osobistej z Bogiem i w więzi społecznej. Pytałem się: czy to mądre być samemu z Bogiem – czy za tym tak naprawdę nie kryje się egoistyczne pragnienie? Wspólnota ludzi wierzących – jak ją rozumieć? Czy tylko w tym aspekcie, że modlitwy zanoszone chóralnie mają swoją moc? A jeśli ma się słabsze dni czy też popełnia grzech – co wtedy dzieje się ze wspólnotą? Dostawałem odpowiedź, że możemy wzajemnie się wspierać, uzupełniać. Ileż wtedy we mnie rodziło się pytań, które być może dla innych katolików, wychowanych w wierze od dziecka, są oczywistościami. Te pytania prowadziły do odpowiedzi będących zachwytem Panem Bogiem, który daje się nam w całości.

Co ujęło mnie w chrześcijaństwie?

Dla mnie chrześcijaństwo jest niezrozumiałe w tym znaczeniu, że to może być aż tak piękne! Choćby sposób, w jaki Pan Jezus nas traktuje, jak nam przebacza, jak patrzy na nas. Zachwyca mnie Jego wiara w nas, że się poprawiamy; On nie traci nadziei, nawet gdy grzeszymy. Zupełnie inne podejście słyszałem w nauczaniu muzułmańskim: nie grzesz, bo pójdziesz do piekła; zrobiłeś coś złego, będziesz się smażył z szatanem; jeśli będziesz chodził do meczetu, to będzie nagroda. W chrześcijaństwie nie czułem tego rygoryzmu. Człowiek, który zgrzeszył, ma szansę na poprawę. Wspólnota potrzebuje mnie, bo bez tego jednego jej członka (czasowo chorego) już nie będzie tak samo – i jest to perspektywa pełna nadziei. W innych religiach nie słyszałem takich słów, które są kluczowymi pojęciami w kościele katolickim: wspólnota, miłość, nadzieja jako szansa na poprawę, miłosierdzie czy też wolność wiążąca się z Jezusowym zaproszeniem: „Jeśli chcesz, pójdź za Mną”.

Rozmyślając

Można być dobrym bez Boga… ale to się nie opłaca! Podzielę się swoim wewnętrznym obrazem wiary i jej uczynków. Człowiek wierzący ma w sercu Boga, który – niczym świeca – rozświetla wszystko. Tak więc, gdy grzeszę, wtedy słabiej świecę; gdy wierzę, wtedy światło staje się mocniejsze i wówczas widzę wyraźniej i dalej. W innych religiach, które poznałem, wiara była albo jej nie było (zatem światło albo gasło, albo było, ale monotonne – bez tego doświadczenia zmiany: posiadania intensywnego lub malejącego blasku).

Pan Bóg jest naszą nadzieją. Nie pieniądze, za którymi tak się goni, bo nawet gdy zapewnią kupno wymarzonego domu, zdobycie pracy i utrzymanie rodziny, to co dalej – do czego to na końcu doprowadzi? To zupełnie inne doświadczenie niż świadomość, która mi towarzyszy, gdy idę na modlitwę: wiem, że Ktoś na mnie czeka, otuli mnie, nazwie umiłowanym synem, a ja zwrócę się ku Niemu: mój Ojcze. I to daje poczucie mocy, miłości i bezpieczeństwa.

Pamiętam babcię ze strony mamy, Polkę, która chodziła do oddalonego kościoła mimo ograniczeń, jakie niosła ze sobą starość. Nie chciała się modlić przy radiu, a w kościele, bo tam czuła się najlepiej. Babcia uczyła mnie pierwszej modlitwy: Dziękuję Ci, Panie Boże, za tak cudowny dzień, który spędziłem, proszę o dobrą noc, abym mógł wstać jutro rano i pięknie żyć.

Z kolei kolega nauczył mnie chrześcijańskiej modlitwy „Ojcze nasz”… po arabsku. Spodobały mi się te słowa, jakże mocne: Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj. I odpuść nam nasze grzechy – nie w tak prosty sposób, ale – jako my odpuszczamy naszym winowajcom (!) I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Poprzez tę modlitwę ciągle doświadczam, że Pan Bóg daje mi swoją rękę i prowadzi mnie przez ten świat: będzie mieczem i tarczą moją, rozświetli mi ścieżkę życia, abym dotarł do celu i nie zboczył z tej drogi, która jest jedyną prawdą prowadzącą do Niego.

Czasem myślę sobie, że ta droga jest tak prosta, że można nią iść z zamkniętymi oczyma. Okazuje się jednak, że ciągle nas coś z niej spycha i szlak naszego życia staje się zygzakowaty. Dlatego, by dojść do końca drogi, gdzie czeka nas życie wieczne, niezbędna jest wiara.

Jak zostać chrześcijaninem?

To moje przychodzenie do kościoła mariackiego, w poszukiwaniu spokoju, skończyło się znalezieniem Pana Boga i żony. Tam właśnie spotkałem kobietę, z którą chciałem się ożenić. Ale pojawił się problem, bo jej bardzo zależało na ślubie kościelnym. Zacząłem więc szukać sposobu, jak tu najszybciej zostać chrześcijaninem. Udałem się do dominikanów, próbując chyba ze trzy razy spotykać się z ojcem odpowiedzialnym za przygotowanie osób dorosłych do chrztu i dopiero czwarte podejście zostało uwieńczone rozmową. Pamiętam nasz dialog:

– Chciałbym zostać chrześcijaninem.

– A dlaczego nie protestantem?

– Babcia jest katoliczką i mama również – odpowiedź wydawała mi się taka prosta, a usłyszałem:

– To nie to.

Odniosłem wrażenie, może mylne, że ojciec nie bardzo chciał mnie ochrzcić. Gdy usłyszałem, że przygotowania do przyjęcia sakramentu trwają rok, przeraziłem się: był czerwiec, a ja w listopadzie miałem wyznaczony termin naszego ślubu.

Postanowiłem spróbować gdzieś indziej, w kościele za Radiem Kraków. W zakrystii zapytałem się księdza, czy mógłby mnie ochrzcić. Usłyszałem: „Tak. Nie ma żadnego problemu. Tylko nauczysz się kilku podstawowych rzeczy”. Byłem w tak ogromnym szoku, że mu nie uwierzyłem.

Postanowiłem dać sobie ostatnią szansę i pójść do kościoła, gdzie jest wielka chrzcielnica do chrztów dzieci, które odbywają się przez zanurzenie. Na moją prośbę o chrzest ksiądz zdziwił się, że przychodzę tutaj, skoro jest specjalny ośrodek przygotowujący dorosłych do przyjęcia sakramentów świętych, który prowadzą siostry św. Jadwigi Królowej. Tak dotarłem do kościoła św. Marka przy ul. Sławkowskiej.

Droga chrzcielna

Na pierwszym spotkaniu z s. Alicją, mimo że spieszyło mi się do chrztu ze względu na ślub, zostałem przekonany do tego, że kolejność może być inna: najpierw ślub kościelny (ze wszystkimi koniecznymi dyspensami), a potem chrzest. Wówczas pytałem się też, po co te wszystkie obrazy i krzyż, skoro Bóg jest duchem. I usłyszałem o wierze, która jest zestawieniem tego, co widzialne z niewidzialnym, i dopiero wtedy daje pełny obraz rzeczywistości. Tak zaczęła się moja droga wtajemniczenia chrześcijańskiego.

Szczególnie pamiętam końcową rozmowę z ks. Piotrem Zioło, ówczesnym duszpasterzem krakowskiego ośrodka katechumenalnego, bardzo mądrym i dobrym księdzem, z logicznym i praktycznym podejściem. Umiał on pokazywać nam tak plusy jak i minusy rzeczywistości, którą przeżywamy jako wierzący (np. że możemy się potknąć, ale musimy się podnieść).

– Co pan czuje, gdy się modli w kościele? – zapytał się mnie ks. Piotr.

– Ciarki po plecach.

– A co się stanie, gdy pan nie będzie ich odczuwał?

– To niemożliwe!

– Wszystko jest możliwe. Czy dalej pan będzie tak zafascynowany Bogiem? Czy nadal będzie wierzył?

To pytanie dało mi do myślenie. I odpowiedziałem:

– To jest tak jak z miłością. Fascynacja osobą przeradza się w coś jeszcze piękniejszego – w szacunek. I mimo że miłość osadza się potem w codzienności, to jednak co jakiś czas mamy możliwość odnawiać ją, przypominać sobie. Tak przecież dzieje się i z chrztem świętym, kiedy podczas Wigilii Paschalnej stoimy w blasku trzymanej w ręku świecy i odnawiamy w sobie to pierwotne światło wiary przez słowa przyrzeczeń chrzcielnych. Nasza miłość do Pana Boga i ludzi staje się silniejsza przez to, że staje się codzienna. I nie boi się kryzysów, które, dobrze przeżyte, dają dużo do myślenie, oczyszczają i pokazują, co jest dla mnie najważniejsze, o co trzeba zawalczyć.

Codzienność

Wgłębiam się w naszą wiarę, dużo już poznałem i dalej się uczę. Zwłaszcza tej podstawowej rzeczy: jakim chcę być człowiekiem i co jest najważniejsze w życiu. I tu wraca mój zachwyt chrześcijaństwem, bo w innych wiarach dążymy do Boga, a tu dążymy do pięknego człowieczeństwa, które objawiło się w nauce i osobie naszego Pana Jezusa Chrystusa – prawdziwego Boga i pięknego Człowieka. Jezus jest więc drogą, którą idziemy – to takie proste, a tak piękne!

Piotr

                                                    

 

 

 Hendrick ter Brugghen, Kobieta ze świeczką i krzyżem