MILCZENIE A TRYBUNAŁ ROZUMU, CZYLI O WSPOMINKACH

Gdy chcemy się skupić na modlitwie, czasami zdarza się nam, że zamiast być tu i teraz, sięgamy pamięcią wstecz. Nie bardzo chcielibyśmy, aby inni mieli wgląd w nasz umysł, bo doświadczamy, że pamięć i rozum to swoisty trybunał, przed którym toczą się wewnętrzne dyskusje, wręcz całe rozprawy skazujące winnych. Pamięć przeszłości staje się miejscem rozpamiętywania własnych krzywd. Jak więc ujarzmić ten hałas racji, aby powracająca przeszłość nie była tylko jałowymi wspominkami?

Jeden z ojców duchownych radził, byśmy to, co przeżywamy, od razu przemieniali w modlitwę – tak za daną osobę, z którą jesteśmy skonfliktowani, jak również i za siebie („Panie, nie pozwól, abym ja w podobnej sytuacji zachował się tak samo”). Chodzi o to, aby ponownemu przeżywaniu problemu, który do nas natrętnie powraca, nadać sens i cel, bo inaczej będzie to ciągłe rozdrapywanie ran i posypywanie ich solą. W ten sposób z siebie robimy ofiarę, która podtrzymuje swe moralne prawo do gniewu czy innych negatywnych postaw. Tak więc gdy pamięć odtwarza minione chwile, starajmy się czynić to z Panem. Analiza tego, co do nas powraca – jako niesprawiedliwość, upokorzenie czy niepogodzenie z własnym losem lub ułomnością, choćby przez oskarżenie („jak mogłem tak zrobić?!”) – powinna być uczyniona raz a dobrze. Tylko rzeczy nazwane posiadamy, mamy na nie wpływ. Zatem możemy je ofiarować Panu Bogu. W jaki sposób? Na przykład podczas Mszy świętej, gdy jest obrzęd przygotowania darów. Na ołtarzu składamy, obok chleba i wina, również i nasz dar duchowy, którym jest doznane cierpienie, krzywda czy niesprawiedliwość. W ten sposób następuje zamknięcie szuflady: rzecz poświęcona Panu Bogu już do nas nie należy. Przyniesione dary są objęte modlitwą błogosławieństwa, która przemienia ich istotę. Stąd pamięć bolesnej przeszłości nie będzie już bijącym źródłem rozpamiętywania urazów, a stanie się skarbnicą mądrości.

Można również inaczej: zamiast wspominać przykre doznanie zła od kogoś, zatrzymuję się na dobru, które niewątpliwie jest udziałem tej osoby, i zaczynam za nie dziękować Panu Bogu.

Ojciec Raniero Cantalamessa, kaznodzieja papieski, podpowiada też taki sposób podejścia do kogoś, kto sprawia mi ból; kto się nam sprzeciwia, krytykuje, zniesławia. Otóż najlepszym urzeczywistnieniem naszego zjednoczenia z Jezusem jest przyjąć Jezusa w Kościele razem z „tym bratem”. Powiedzieć Mu wyraźnie: „Jezu, dzisiaj przyjmuję Cię razem z ... (i tu wypowiedzieć jego imię), chcę go gościć razem z Tobą w moim sercu, będę zadowolony, jeśli go z Sobą przyprowadzisz”. Ten mały gest tak bardzo podoba się Jezusowi, ponieważ On wie, że aby na to się zdobyć, musieliśmy umrzeć trochę dla siebie (zob. „Eucharystia – nasze uświęcenie”, str. 65-66).

Trzeba przyznać, że wady, niesprawiedliwości innych oczyszczają nas z miłości własnej, z pychy. Pan Bóg ociosuje nas posługując się otoczeniem. Niełatwo jednak przychodzi nam miłować Jego narzędzia. W cierpieniu (często niezawinionym) przeżywanym na wzór Chrystusa – wykuwa się nasza pokora. I za psalmistą możemy powiedzieć: Dobrze to dla mnie, że mnie poniżyłeś (Bonum mihi quia humiliasti me; Ps 119, 71).

Pamiętajmy, że to moja wola rozstrzyga, co zrobię z tym „darem” niekorzystnych sytuacji, trudnych bliźnich. Czy to wyzyskam, by służyło dobru – mojemu zjednoczeniu się z Chrystusem. Ważny jest tu wysiłek woli, wyrażony słowami „chcę” i modlitwą „proszę” oraz zapatrzenie się w Chrystusa Paschalnego, który wie, co to cierpienie i śmierć sobie, aby żyć pełnią.

Cdn.

s. Alicja Rutkowska CHR